Wybaczcie mi chwilową nieobecność. Na zaległe komentarze, maile odpowiem jutro, jutro też ukaże się nowa notka. Ostatnie trzy dni były tak paskudne, że nawet na wczorajszy trening nie poszłam, czuję się jak niewyspany wrak. Dopiero zajechalam do rodziców i już zdążyłam zjeść pół pasztetu przygotowanego przez babcię - bez marchwi, pieprzu i bułki tartej! Boże, kocham moją babcię.

Pozdrawiam serdecznie i też kochajcie swoje babcie.


Zdjęcie tym razem nijak nie pokrywa się z tematem notki, mam nadzieję, że wybaczycie mi brak inwencji twórczej.

Kilka tygodni temu internet obiegła wiadomość, że oto wchodzimy w erę komputerowej analizy koloru naszej skóry. Wreszcie skończą się się problemy z dopasowaniem podkładu, pudru czy korektora, a z pomocą przychodzi nam sieć drogerii Douglas i zaawansowana technologia. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, że nikt wcześniej nie wpadł na podobny pomysł - ba, nie mogę uwierzyć, że podobne rozwiązanie nie weszło wcześniej w życie. O czym dokładnie mówię?


Dzisiaj recenzja produktu, który towarzyszy mi z krótkimi przerwami od kilku miesięcy - testowany pod krem, na krem, bez kremu, bez toniku, po kwasach, na wszystkie chyba sposoby. W każdym z nich spisuje się doskonale i muszę powiedzieć, że był to pierwszy kosmetyk, który już po pierwszym użyciu zrobił różnicę. Brzmi jak wydumana obietnica napalonego na zarobek producenta, wiem, ale pamiętam w jakim szoku patrzyłam na siebie w lustrze po zastosowaniu i życzę wszystkim trądzikowcom tak miłego zaskoczenia.


Dziś postanowiłam zgłębić nieco temat, który już poruszyłam w części I (KLIK) - tym, którzy jej nie czytali, serdecznie polecam, ponieważ dosyć celnie opisuje czym właściwie jest nietolerancja pokarmowa, co może (ale nie musi) być jej przyczyną i jakie może mieć skutki. Poruszam tam przede wszystkim temat retinoidów i tego czemu jako leki przeciwtrądzikowe dla osób cierpiących na nietolerancję na dłuższą metę nie będą skuteczne. Tu natomiast nieco dokładniej opiszę historię tego, co działo się ze mną, u mnie i jak wyglądały podstawowe kroki do wyjścia na prostą (która wcale prosta nie jest).

Po dłuższym czasie nieobecności, w ten zimny, niedzielny wieczór wracam z recenzją kremu do depilacji Bielendy. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tych kilka dni opóźnienia, ale przynoszę garść rad, które przydadzą się każdemu:
a) dobra impreza jest dobra, od czasu do czasu. Wódka w Herkulesach (Białystok) nie jest dobra.
b) jeżeli wybieracie się na mecz na otwartym stadionie, warto sprawdzić wcześniej jaka jest temperatura na dworze, nie sugerując się temperaturą w mieszkaniu.
c) Głupotą jest zakładanie trampek w drugiej połowie października. Jeżeli już je zakładacie, dobrym pomysłem jest założenie skarpetek. Szczególnie gdy najbliższe 4 godziny spędzicie w temperaturze -2 stopni.
d) Nie wierzcie osobom, które sprzedają Wam bilety na mecz. Nawet jeżeli sądzicie, że sprzedali miejsca na taki sektor jaki chcieliście, dobrze jest sprawdzić. W innym przypadku może się okazać, że wylądowaliście w samym środku ultry zamiast na rodzinnym. Pół biedy jak macie tyle lat co ja i idziecie z przyjaciółmi, gorzej, jak z czwórką dzieciaków w wieku do 7 lat.

Tym oto optymistycznym akcentem, bogatsza o kilka doświadczeń, przechodzę o meritum, czyli recenzji samej w sobie. Nie ukrywam, krem mnie zawiódł, a dlaczego, opiszę niżej.


Dziś tekst nieco bardziej poglądowy, jako, że z musu grzebię w artykułach naukowych i od czasu do czasu wpadnie mi w oko coś ciekawego, mniej związanego z uczelnią, a bardziej z zainteresowaniami. Wiem, że niestety wiele osób leczących swój trądzik jest na retinoidach, a to nieodłącznie wiąże się z niepożądanymi zjawiskami, wynikającymi z ich mechanizmu działania - może już o tym pisałam, może nie, ale retinoidy wpływają na komórki szybko dzielące się, czyli komórki szpiku kostnego, cebulek włosów, błon śluzowych, naskórka - no i oczywiście te objęte stanem zapalnym, czyli trądzik w całej okazałości. W tej sytuacji uniknięcie przykrych doświadczeń związanych z pękającą, przesuszoną skórą czy zapaleniem czerwieni wargowej wydaje się niemożliwe, bo przecież o to właśnie chodzi w całej tej zabawie - tak, czy nie? Otóż nie do końca.

Wybaczcie Mordy, że dziś pusto, ale cały dzień sklejalam materiały na jutrzejsze zajęcia, ledwie patrzę, a resztka sił jaka mi została została przeznaczona na doczołganie do najbliższego pubu. Pozdrawiam znad cydru i sprzed telewizora, dziś jest MECZ!





Nie ukrywam przed nikim, że makijaż stał się nierozerwalną częścią mojego życia. Częściowo bo zawsze gdzieś tam kosmetyki mnie fascynowały, częściowo z musu - wsiąkł, wżarł się i nie wyobrażam sobie bez niego dnia. To jak wyglądam bez niego, to skrzętnie skrywana tajemnica. Całkowicie bez makijażu widział mnie mój chłopak, moi rodzice i listonosz, któremu do tej pory bardzo współczuję.
Kiedy było ze mną bardzo, bardzo źle, nie widział mnie natomiast nikt.

Częściowo w celach terapeutycznych, dla siebie, a częściowo dla wszystkich, którzy tak jak ja mają problem z patrzeniem w lustro zaraz po wstaniu z łóżka postanowiłam raz na jakiś czas zamieszczać tutaj zdjęcia siebie, swojej twarzy au naturel, największego kompleksu. Jak pisałam w poście OMG to kwasy zrobiły z jej twarzą! moja powtórna walka ze skórą toczy się od końca sierpnia, kiedy to miał miejsce Wielki Wysyp po zjedzeniu sałatki doprawionej pieprzem, na który mam nietolerancję. Czy coś się zmieniło, jak się zmieniło - zapraszam poniżej.


Dużo wody w Wiśle upłynęło, od kiedy zobaczyłam na półce w Naturze nowe kosmetyki Bielendy i postanowiłam przedstawić Wam ich składy. Myślałam, że to będzie szybka notka-dwie, no, może trzy, po jednej na każdą serię. Pewnie wyrobię się w tydzień. Albo mniej.
Tymczasem przeplatane innymi produktami, recenzjami, moją przeprowadzką i Bóg wie czym jeszcze ciągnęły się za mną ze dwa miesiące ;) Dziś w końcu mam okazję zakończyć tę serię, został mi bowiem już tylko jeden, ostatni krem, a po jej zamknięciu przyjdzie kolej na kolejną, na którą mam już pomysł - jeżeli wypali, to będzie to coś fajnego i być może nowego na blogach kosmetycznych.

Dziś jednak zatrzymajmy się na chwilę przy analizie kremu odmładzającego, kolejnego wydanego przez Bielendę kosmetyku bez parafiny w składzie, co należy nagrodzić gromkimi brawami.


Od kilku miesięcy wszystko nieprzerwanie kręci się wokół mojej skóry, gojenia, nawilżania, wyciszania i utrzymywania przyzwoitego stanu tak długo jak się tylko da. Jak mi to wychodzi ocenicie jeszcze w tym tygodniu, postanowiłam bowiem poświęcić notkę na temat tego jak się sprawy mają od 12 września, czyli daty ostatniego zdjęcia po Wielkim Wysypie. Takie rzeczy trzeba dokumentować i zostawiać dla potomnych.

Tydzień temu pisałam, że w moje ręce wpadł płyn micelarny od Bielendy z linii Professional Home Expert - swoją drogą, dużo tych profesjonalnych serii ostatnio Bielenda wypuściła - i zamierzam go chwilę potestować na różne sposoby aby wystawić słuszną ocenę. Z polecenia jednej z wizażanek odpuściłam na ten czas mycie twarzy wodą wodociągową, skupiłam się na pielęgnacji wyłącznie dostępnymi mi myjadłami i mazidłami, a wczoraj poczyniłam zdjęcia testowego makijażu z którym micel miał stanąć w szranki. Co z tego wynikło - zapraszam niżej.


Za godzinę wychodzę na rurowy trening z nową, zaawansowaną grupą, pełną wyćwiczonych, hardkorowych dziewczyn, które już w maju robiły rzeczy, które mi się jeszcze nie śnią - dłonie mam spocone, trzęsę się co jakieś 5 minut, żołądek odmawia posługi. Za to spanikowany umysł wpadł na pomysł, że będzie to idealna okazja do zrobienia stress-testów nowej kredki od Felicei. Dlatego też dzisiejsza notka zostanie opublikowana na raty: teraz jedna część, a po powrocie z treningu druga, wzbogacona o dodatkowe zdjęcie żebyśmy wszystkie zobaczyły, czy kredeczka da radę w warunkach dużego wysiłku.


Zanim to jednak nastąpi, wypada przedstawić nowy produkt:


Rozwiązaniem ostatniej zagadki jest oczywiście szminka którą uparcie smarowałam ryło dwa ostatnie dni, z nowej kolekcji Catrice Velvet Lip Colour, dziś więc przypada pora recenzji. Jesień jeszcze na dobre się nie rozkręciła i chociaż tak, rano trzęsę się z zimna, a po południu ocieram pot z czoła i klnę na wszystko, muszę przyznać, że kolory jesieni mają swój urok. Niestety, mój odcień skóry się z nimi nie lubi ;) Dlatego, mimo, że trzewia ściskało na widok innego - wpadającego w brąz - to rozsądek wziął górę. Pomarańcz jest jednak trudny, wyciąga z cery (i zębów...) wszystko co najgorsze, więc trzeba się z tym liczyć, jednak kto jest ideałem - ręka do góry. I nie oszukiwać.


Na początek zagadka - co mam na ustach? Podpowiedź: jeden z trzech kolorów kolekcji limitowanej jesień/zima popularnej, drogeryjnej firmy. To duże ułatwienie i każdy, kto trochę się orientuje już powinien przeczuwać co się kroi.

Do tego dla zainteresowanych nowymi produktami Bielendy: zobaczcie co mam! Oto zapowiedź recenzji płynu micelarnego Professional Home Expert do twarzy, szyi i oczu, który dziś wpadł w moje ręce. Jak się bawić to się bawić, jeżeli ten micel rozprawi się z moim makijażem i wymagającą skórą, to da radę ze wszystkim. Jestem po wstępnym użyciu i już coś byłabym w stanie powiedzieć, jednak potrzebuję kilku dni na testy w różnych warunkach, obejmujące koniecznie makijaż wodoodporny.




Nie mogę się już doczekać!


Następny wpisNowsze posty Poprzedni wpisStarsze posty Strona główna