Historia pewnej brwi | Inglot brow liner


Historię Pewnej Brwi można też nazwać Bajką o Łysej Brwi. Łysej z winy jej właścicielki, czyli mnie.


Mój przykład powinien być nauczką dla wszystkich kobiet, które przy regulacji włosków pójdą o krok za daleko. Bajka idzie mnie więcej tak:

Dawno dawno temu, za górami za lasami, w wysokiej wieży w Białymstoku mieszkała księżniczka, która bardzo nie lubiła chodzić do kosmetyczek. Wszystkie roboty jakie miała wokół siebie do zrobienia wolała zrobić sama, niż przekazywać je do odpłatnego wykonania profesjonalistom. "Nie tak łatwo znaleźć kogoś, kto nie zbabrze roboty" - myślała, siadając do pozłacanego lusterka z pęsetą w ręce. Niestety, jeszcze przed swoimi narodzinami księżniczka została przeklęta przez złą czarownicę - Naturę - która złożyła na niej klątwę Monobrwi. Monobrew była straszną chorobą i nie było na nią żadnego lekarstwa, mimo, że wielu znachorów z królestwa Białegostoku próbowało księżniczkę leczyć. Monobrew za nic sobie miała ich modły, co dwa tygodnie odrastała, szpecąc przy tym twarz księżniczki. Tego dnia akurat przyszła pora walki z Monobrwią. Księżniczka złotą pęsetką rozprawiała się akurat z Monobrwią, gdy coś przykuło jej uwagę. Najstarsi mędrcy nie pamiętają już co to było, ale księżniczka tak się zapatrzyła, że wyrwała o kilka włosków za dużo, aż tu nagle jak nie gwizdnie! To był właśnie gwizd ginącej Monobrwi, która wtem skurczyła się, załkała i już nigdy nie pojawiła na twarzy księżniczki. Z początku księżniczka była bardzo szczęśliwa - w końcu tyle lat wojowała z Monobrwią! Lata jednak mijały, księżniczka dorosła, a z dorosłością przyszło założenie bloga. Od czasu tragicznej śmierci Monobrwi upłynęło tyle czasu, że księżniczka ledwie pamiętała, że kiedyś ją miała. Nagle, pewnego dnia, gdy dziewczę wpatrywało się w swój portret wykonany specjalnie na potrzeby bloga księżniczka z przerażeniem odkryła, że JEDNA Z JEJ BRWI JEST ŁYSA. Było to właśnie tych kilka włosków za dużo, które zabiły Monobrew, zabijając jednocześnie harmonię i względną symetrię na twarzy księżniczki.

Dobra, teraz w bajce powinien wjechać Książę Na Białym Rumaku i pocałunkiem złożonym na środku czoła księżniczki spowodować odrośnięcie Łysej Brwi. Niestety, tak to nie działa.




Proces zapuszczania brwi rozpoczęłam jakieś 3 tygodnie temu i jestem na takim etapie jak widać. Coś tam już wyrosło, lecz sprawa idzie jak po gruzie. Lubię podkreślać brwi, jednak z czystego lenistwa nie robiłam tego nigdy na co dzień. Niestety, teraz aby wtopić jakoś koper rosnący nad oczami jestem zmuszona do częstej zabawy farbkami. A tak się złożyło, że Inglot wypuścił niedawno na rynek odpowiednik pomady ABH, grzechem byłoby więc go nie wypróbować.





Wzięłam kolor 12, co może wydawać się dość nietypowe, bo moje włoski są z natury po prostu czarne. Nie lubię jednak bardzo mocno wyrysowanych brwi, a przy tak jasnej karnacji każdy, nawet subtelny kolor widać doskonale. Dwunastka jest przyjemna, neutralna, bez nadmiaru zimnych czy ciepłych tonów. Idealnie pasuje też do mojego obecnego koloru włosów, które znów są jaśniejsze. Pomada jest jednak na tyle niedroga - kosztuje 37 - że gdy znów przyciemnię włosy to być może zdecyduję się na zakup innego odcienia.

Konsystencja jest super delikatna i ekstremalnie masłowata, Faktycznie, przypomina żel. Skośny pędzelek, którym robię makijaż ledwie dotyka jego powierzchni, ale to zupełnie wystarczy. Słoiczek zawiera niewiele, bo 2 g produktu, a jego data przydatności do użycia wynosi 9 miesięcy. Jest to bardzo przemyślane, bo przy tej wydajności, w mojej ocenie, żelu wystarczy na jakieś pół roku codziennego stosowania.

Jego zalety to niewątpliwie trwałość, pigmentacja, której nic nie mogę zarzucić i komfort użytkowania. Ten produkt nie ma absolutnie nic, do czego można się przyczepić. Sunie po skórze bardzo gładko, nie robią się prześwity, lekko usztywnia też włoski więc od biedy nie będzie konieczne użycie dodatkowego kosmetyku w tym celu.


Moja łysa brew po użyciu linera wygląda mniej-więcej tak. Mistrzem w malowaniu brwi nie jestem i zdecydowanie muszę popracować nad liniami prostymi, ale najważniejsze jest, że łysy placek jest dość skutecznie zamaskowany i komponuje się ze swoją w pełni owłosioną bliźniaczką.

Jaki morał z tej bajki? Ano taki, że aby uzyskać dobry wygląd brwi nie trzeba się z nimi szarpać. Najczęściej jest tak, że wyrwanie dosłownie kilku włosów z dołu i samego środka zupełnie wystarczy. Późniejsze zapuszczanie to prawdziwa męka, bo o ile brak symetrii raczej nie jest aż tak zauważalny i komentowany, to ta samotna kępka włosków raczej nikomu patrzącemu Wam w oczy nie umknie. Tak więc życzę Wam więcej szczęścia niż mi i abyście nie musiały uczyć się na swoich błędach!



Następny wpisNowszy post Poprzedni wpisStarszy post Strona główna

6 komentarzy:

  1. Też kiedyś zrobiłam sobię taką krzywdę, płacę za nią do dziś ale jest coraz lepiej :D

    OdpowiedzUsuń
  2. oj tam oj tam, zawsze można domalować :D odrośnie
    szkoda jak włosków jest za mało
    ślicznie wyglądasz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ładny efekt,lubię inglota;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Całkiem fajny efekt i kolor współgra z Twoimi brwiami :)

    OdpowiedzUsuń
  5. mam podobny szajs na twarzy. włoski są jednak znacznie jaśniejsze niż twoje, delikatniejsze (choć nadal względnie ciemne i grube), więc prawdę mówiąc to aż tak nie rzuca się w oczy. nie ma mowy bym wyszła z domu bez uzupełnienia pojedynczych włosków kreseczkami robionymi przy pomocy ściętego pędzelka, maybelline tatoo czarnego i rozczesania tego szczoteczką. gorzej z tym, że w dzień tak poci się moja tłusta skóra, że niewiele z tego zostaje :(. nie bez powodu lubię zimę :).

    OdpowiedzUsuń